Streszczenie artykułu Ryszarda Nowosadzkiego, opublikowanego na portalu historykon.pl. Gdy dziś z nostalgią wspominamy II Rzeczpospolitą, łatwo ulec złudzeniu, że był to czas dostatku, eleganckich kawiarni i wytwornych strojów. Rzeczywistość wyglądała jednak zupełnie inaczej. Dla większości Polaków codzienność oznaczała biedę, ciasnotę i zmartwienie o to, czy starczy do pierwszego. Jak pisze autor artykułu: „Na wigilijnym stole królowała zupa z brukwi, a marzenie o nowym płaszczu odkładano latami.”                    
                    
                                        
                        Startowaliśmy z dramatycznym bagażem I wojny światowej, zniszczone były mosty, kolej, lasy, a rolnictwo na wschodzie legło w gruzach. Inflacja, kryzys i wojna celna z Niemcami dopełniły obrazu nędzy. Nawet jeśli gdzieś błyszczała modernizacja jak port w Gdyni, to większość rodzin klepała biedę. Pensje różniły się jak dzień i noc. Robotnik rolny zarabiał miesięcznie około 40 zł, co wystarczało ledwie na jedną parę butów za 25 zł. Pomoc domowa dostawała 20–30 zł miesięcznie i wyżywienie. Kolejarz mógł liczyć na 150 zł, a profesor uniwersytetu do 1500 zł. Najwyższe urzędnicze stołki dawały już tysiące złotych miesięcznie, a prezydent Mościcki dostawał nawet 25 tysięcy! Autor przekornie podsumowuje: „Prezydent Duda może tylko pomarzyć o dochodach jakie miał prezydent Mościcki!”
Wojsko było prestiżowe, ale biedne. Młodzi oficerowie musieli kupować szable, pistolety i buty… na własny koszt. Pewnych dwóch poruczników nie stać było nawet na eleganckie lakierki, jak pisze autor – „kupili je na spółkę i używali na zmianę.” Dopiero po przewrocie majowym sytuacja się poprawiła, a żołd zależał od… stanu cywilnego. Żonaci zarabiali więcej, państwo premiowało rodzinność. Policjanci z kolei pracowali nawet 12 godzin na dobę, ryzykowali życie, ale mogli liczyć na dodatki, darmowe umundurowanie i zniżki na bilety państwowej komunikacji publicznej. Do tego nie płacili podatków. Byli więc biedni, ale trochę mniej niż reszta.
Największą część budżetu pochłaniało jedzenie. Chleb kosztował 30 groszy, masło 3,60 zł, 10 jajek 80 groszy, a słonina 1,80 zł. Bilet do kina można było kupić za 50 groszy, ale już koszula kosztowała 9,50 zł, a samochód Fiat 500 – 3800 zł. Nie dziwi więc, że w całej Polsce w 1939 roku zarejestrowanych było zaledwie 42 tysiące aut. Na mieście bywało drogo. W warszawskim „Savoyu” majonez z homara kosztował 13 zł – równowartość kilku dni pracy policjanta. W krakowskim „Grandzie” filiżanka kawy kosztowała 80 groszy, czyli dwa razy więcej niż w przeciętnej kawiarni, gdzie płacono 35–50 groszy.
Porównania z dzisiejszą Polską wypadają miażdżąco na naszą korzyść. Dzisiejszy Kowalski, nawet pracujący za pensję minimalną, może kupić znacznie więcej niż kolejarz czy robotnik w II RP. I choć w międzywojniu to elity żyły jak „pączki w maśle”, dziś przeciętny Polak ma dostęp do dóbr, które wówczas były zupełnie poza zasięgiem. II Rzeczpospolita była czasem kontrastów, elita tonęła w luksusie, a większość klepała biedę. Choć z nostalgią wspomina się eleganckie bale i kawiarnie, prawda była taka, że w wielu domach „wigilijnym rarytasem pozostawała zupa z brukwi.”